sobota, 17 marca 2012

Cylinder van Troffa

Janusz A. Zajdel jest znanym nazwiskiem w polskim fandomie fantasy i science-fiction, nawet jeśli spora grupa kojarzy go tylko z nagrodą jego imienia. Muszę przyznać, że sam jeszcze niedawno do niej należałem. Powiem więcej - miałem wrażenie, że patronat wynikał nie tyle z imponującego dorobku literackiego, a raczej przedwczesnej śmierci (48 lat) autora. Jak nietrudno się domyślić - nie miałem racji.

Cylinder van Troffa jest jedną z (jak na razie, bo na pewno będzie ich więcej) trzech książek Zajdla, które przeczytałem. Autor podejmuje się analizy społeczeństwa przyszłości, stylizując powieść na pamiętnik głównego bohatera - astronauty, wracającego do Układu Słonecznego. Na Ziemi minął ponad wiek, jednak dzięki dylatacji czasu załoga zestarzała się jedynie o kilkanaście lat. Każdy z jej członków wiedział, że nie spotka bliskich, zmiany okazują się jednak dużo większe niż sobie wyobrażali. Początkowe lądowanie na księżycu okazuje się ostatnim przystankiem - mieszkańcy kolonii twierdzą, że Ziemia nie nadaje się już do zamieszkania, nie tłumacząc jednak powodów owego stanu rzeczy. Przybysze są traktowani luksusowo, ale wyraźnie wyczuwają ograniczenie swojej wolności. Protagonista ma jednak ważny powód do powrotu na niebieską planetę, cel o którym nikt poza nim nie wie...

Zajdel jest znany przede wszystkim jako autor fantastyki socjologicznej. Cylinder van Troffa nie jest wyjątkiem w jego dorobku Z jednej strony śledzimy historię bohatera, wybierającego się na poszukiwane tytułowego obiektu. Drugą płaszczyznę tworzy widziany jego oczyma obraz przyszłości. Astronauta nie analizuje go dużo bardziej niż wymagają to jego plany i cele. Zadanie oceny sytuacji pozostawia czytelnikowi. A gama problemów antyutopijnej przyszłości jest spora: eutanazja, degradacja społeczeństwa, totalitaryzm, negatywne skutki odkryć naukowych...

Stylowi pisania i sposobowi prowadzenia akcji nie można nic zarzucić. Cały czas jesteśmy ciekawi, co zaraz się wydarzy, co jeszcze kryje przed nami wyobraźnia autora. Cylinder... to jedna z tych książek, które się pochłania, co nie przeszkadza jej treści poruszać ważnych i skomplikowanych problemów. Krótko mówiąc - trzeba znać!

niedziela, 4 marca 2012

Welcome to the N. H. K.

Hej, Satou, czy wiedziałeś? Na tym świecie konspiracje - one istnieją.

Poznajcie Satou Tatsuhiro - bezrobotnego, wyrzuconego ze studiów 22-latka, którego każdy dzień mija na oglądaniu telewizji, czytaniu kolorowych magazynów (domyślcie się sami, jakiej treści) i rozmyślaniu nad bezsensem swojej egzystencji. Czy to dobry materiał na bohatera książki albo filmu? Możliwe, że odpowiecie "nie". Zapewniam - mylicie się.

Satou jest modelowym przykładem hikikomori - osoby izolującej się od otoczenia, opuszczającej swój pokój tylko, jeśli to konieczne. W japońskim społeczeństwie, nastawionym inaczej niż na Zachód, na "my" zamiast "ja", jest to jedna z dróg ucieczki młodych ludzi od pracoholizmu i posłuszeństwa wymaganego od obywatela. Zjawisko jest coraz większym problemem w Kraju Kwitnącej Wiśni, nie dziwi więc, że i popkultura zajęła się tym tematem.

Oczywiście, gdyby fabuła skupiała się jedynie na pasożytniczym życiu protagonisty, trudno byłoby mówić o dziele strawnym, a co dopiero wybitnym. Osią całej opowieści jest próba wyciągnięcia pomocnej ręki do bohatera przez, zdawałoby się, przypadkowo napotkaną dziewczynę, Misaki. Jest to źródłem wielu jednocześnie zabawnych i smutnych sytuacji. Takie właśnie jest "Welcome to the N. H. K": śmiejemy się, często - ale zawsze przez łzy.

Oprócz pary głównych bohaterów, mamy też inne postacie. Każda z nich ma swoje problemy, czyniąc "Welcome to the N. H. K" czymś w rodzaju analizy problemów współczesnej, wchodzącej w dorosłość młodzieży. Yamazaki jest znajomym jeszcze ze szkoły i sąsiadem Satou (który, nie ruszając się z domu, zauważa to dopiero po dłuższym czasie). Ma odrazę do prawdziwych kobiet, przeciwstawiając im wyidealizowanie, dwuwymiarowe bohaterki galge (popularne w japonii gry komputerowe, których celem jest podbicie serca jednej z bohaterek). Hitomi Kashiwa to senpai z liceum, będąca w głębokiej depresji, nie umiejąca sobie poradzić z życiem kobieta, wierząca w teorie spiskowe. Mamy również postacie drugoplanowe, które pozwalają wprowadzić także inne tematy, jak chociażby piramidy finansowe.

Jak do tej pory nie zająknąłem się ani słowem o tym, co właściwie opisuję - książkę, mangę, anime? To dlatego, że "Welcome to the N. H. K" istnieje we wszystkich tych postaciach i ze wszystkimi miałem styczność. Oryginałem była light novel, napisana przez Tatsuhiko Takimoto. Sam siebie określa on jako hikikomori, co pozwala interpretować powieść jako dzieło semi-autobiograficzne. Została ona zaadaptowana później na mangę, mocno rozszerzoną (przede wszystkim w wątku senpai, która pojawia się w książce jedynie we wspomnieniach Satou) i ze zmienionym zakończeniem. Ta z kolei znalazła swoją drogę na srebrny ekran, w adaptacji łączącej dwie poprzednie wersje - wprowadzono wiele postaci epizodycznych i dodatkowych wydarzeń z komiksu, pozostając wiernym powieściowemu zakończeniu. Które z tych dzieł jest lepsze? Oryginał prawie zawsze przebija adaptacje, jednak tym razem mamy do czynienia z wyjątkiem: wszystkie wersje są tak samo dobre, choć skupiają się na nieco innych elementach. Manga jest najbardziej "brutalna" - pokazuje najdobitniej problemy i słabości bohaterów. Książka pozwala się skupić na myślach i sposobie odbierania świata przez protagonistę (narracja pierwszoosobowa), z kolei anime jest najbardziej wygładzone, strawne w odbiorze, ale wywołuje w widzu nie mniejszą melancholię.

"Welcome to the N. H. K" jest jednym z najlepszych komediodramatów, jakie znam - bawi, ale jednocześnie skłania do refleksji i pozwala współodczuwać z bohaterami. Jest też dość bliski życiu, co pozwala mi z czystym sumieniem polecić go każdemu. Na koniec wrzucam jeszcze filmik w którym połączyłem najciekawsze sceny rozmów Satou i jego senpai.

Początki

Popkultura. Od wielu lat spędzam sporą część mojego wolnego czasu, pochłaniając jej wytwory. Książki, filmy, seriale, gry... Doszedłem do wniosku, że tak długo zbierana wiedza nie może pójść na marne. Chcę się podzielić tym, co uważam za dobre, zachęcić do sięgnięcia po wybitne pozycje, a przede wszystkim - po długiej przerwie, wreszcie coś stworzyć.

Jednak lojalnie ostrzegam - gusta mam specyficzne. Jako mały przedsmak załączam jedną z moich ulubionych filmowych scen:

I jak, drogi Czytelniku, zobaczymy się jeszcze?